7

Makijaż na niedzielę


Ponieważ dziś Halloween, a ja niestety nie zdążyłam zrobić coniedzielnego link love (za co przepraszam i obiecuję, że postaram się zrobić podwójny na przyszły tydzień). Chciałam podzielić się z Wami jednym z makijaży, z którego jestem szczególnie dumna i zadowolona (a który, jak mi się wydaje, idealnie pasuje do klimatu tegoż święta). Powstał on dzięki współpracy z cudowną modelką Klaudią i utalentowaną fotografką Olą Malinowską.
Mam nadzieję, że Wam on również przypadnie do gustu.
Miejscie cudowne Halloween!


PS: Podziękowania również dla Kasi, która jest moim prywatnym GPSem.
4

Yves Rocher - Nutrition Conditiones, odżywka do włosów suchych z wyciągiem z owsa


Yves Rocher - Nutrition Conditioner, czyli odżywka do włosów suchych z wyciągiem z owsa (150ml za 11.90zł) to odżywka z nowej serii Yves Rocher. Z tej samej serii wcześniej recenzowałam szampon do włosów zwiększający objętość, z którego byłam bardzo zadowolona i dlatego bardzo entuzjastycznie i z wielką nadzieją podeszłam do tej odżywki.
Tuba, w której znajduje się produkt jest bardzo estetyczna, wygląda czysto i porządnie, plastik jest baaardzo miękki, dlatego odżywkę łatwo się wyciska, ale trudniej kontroluje wyciskaną ilość. Zapach jest…, chodzi o to, że ja naprawdę próbowałam się do niego przekonać, starałam się do niego podchodzić z różnych stron, z różnym nastawieniem, o różnych porach dnia i to nic nie dało! Ten zapach jest dla mnie po postu brzydki. Kojarzy mi się z rozmokłymi otrębami, ogólnie mokrym ziarnem i - niedorzecznie - z byciem na diecie, co zapewne wywołuje takie negatywne reakcje ;). Zapach niestety dosyć długo utrzymuje się na głowie.
Ma konsystencje dosyć gęstego kremu, który jednak gładko i bezproblemowo rozprowadza się na włosach, pozostawiając je po spłukaniu naprawdę nawilżonymi! Włosy nie plączą się, po wysuszeniu są lśniące. Wydaje mi się jednak, że odżywka obciążyła, i ciągnęła ku dołowi moje włosy, skutecznie rozprostowując loki, które wydawały się też dosyć sztywne w dotyku. Włosy są gładkie, ale jakby twarde. Tak naprawdę nie potrafię tego wytłumaczyć, ale jest to jednoznacznie niezbyt przyjemne uczucie.
Jednak jeśli szukacie dobrego nawilżenia dla swoich włosów, polecam tą odżywkę bez wahania!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 3/5
Produkt 13/20
Opakowanie 7/10
Cena 8/10

Średnia: +4/6


7

Sephora lakiery - Poetic Macadam i Money Maker


Lakiery (5ml za 19zł) niestety nie znalazły się w jesiennej kolekcji Sephory - Retro Chic. Sephora stawia tej jesieni na szary total look, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo bardzo lubię szare kolory. Lakiery zgarnęłam ze standu tejże właśnie kolekcji, po czym po poszukiwaniach w Internecie, okazało się, że te konkretne kolory do niej nie przynależą. Strasznie denerwuje mnie bałagan na Sephorowych standach. No ale nic straconego i tak je zrecenzuję, a następnym razem, najpierw się dokładnie rozejrzę, zanim cokolwiek kupię wprost z ekspozycji!
Poetic Macadam - to urzekająca lekko stalowa szarość, moim zdaniem zdecydowanie wpadająca w stalowy błękit. Nie jest to całkowicie chłodny odcień, można w nim odnaleźć bardziej neutralne, mleczne tony.







Money Maker - to szarość błotnista, przypominająca mi właściwą malarską szarość. Nie powiedziałabym, że ten kolor jest wyjątkowo urokliwy, ale jego „brzydota”, taka bagnistość, jest właśnie pociągająca. To "bagienko" miejscami zmierza ku stalowemu granatowi, ale nie w sposób oczywisty, to raczej wspomnienie po niebieskości.





Zacznę od tego, że buteleczki są bardzo przyjemne dla oka, mają opływowe kształty, ze znaczkiem firmowym Sephory na samym środku, są malutkie i ogólnie dosyć słodkie ;). Pędzelek niestety nie jest już tak miły w obyciu. Jak na moje potrzeby jest za szeroki i za krótki, dosyć dziwacznie ścięty. Nie oddaje produktu w sposób, jaki bym sobie tego życzyła.
Oba lakiery są bardzo gęste, wręcz nieco glutowate, co utrudnia aplikacje, ale zdecydowanie zwiększa wydajność. Malowanie mogłabym spokojnie zakończyć na pierwszej warstwie, ponieważ pokryła ona w zupełności całą płytkę paznokcia, mimo gęstości nie zostawiając większych smug. Drugą warstwę nałożyłam chyba tylko z czystego przyzwyczajenia. Niestety lakier niemal natychmiastowo po nałożeniu zaczął „bąbelkować” i odpryskiwać, nie wiem czy to moja nieudolna obsługa, czy właściwości produktu, (stawiałabym jednak na to pierwsze ;) )
Lakiery zaczęły się ścierać na końcówkach paznokcia mniej więcej po czterech dniach, a wymagały zmycia po sześciu. Zeszły z paznokcia bez problemu i tarcia.
Mimo moim zdaniem niezłej żywotności nie jest to produkt warty swojej ceny, biorąc pod uwagę jego wielkość!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Produkt 12/20
Opakowanie 6/10
Cena 5/10

Średnia -4/6

11

Sephora - perfection primer - baza pod makijaż doskonaląca cerę


Sephora - perfection primer - baza pod makijaż doskonaląca cerę (ok. 34zł za 30ml) to baza rozświetlająco - naprawcza . Zamknięta została w srebrnej, wygodnej w użytku tubce, z miękkiego plastiku. W opakowaniu nie ma nic nadzwyczajnego, więc przejdę od razu do samego produktu.
Jest to półgęsty „krem” o delikatnie różowym połysku, który bardzo szybko się wchłania , zostawiając jednak delikatną powłokę na skórze, co jest niesamowicie uciążliwe, bo z tego powodu podkład "ślizga" się na skórze niesamowicie. W takich warunkach nie byłam w stanie nijak kontrolować aplikacji makijażu, zostawały dziwne smugi i nierówności. Nakładałam podkład na bazę pędzlami typu duo fibre, płaskim kocim języczkiem, oraz okrągłym pędzlem do różu (wiem, że to nie jest pędzel do tego, ale czasami przy płynnych podkładach często to się sprawdza!),  najlepsze rezultaty osiągałam kocim języczkiem, przy tym sposobie aplikacji było najmniej nierówności. Aplikacja dłonią w ogóle mijała się z celem, podkład po prostu „spływał” po bazie, tak jakby nie miał się do czego przyczepić.
Bezpośrednio po nałożeniu nie zaobserwowałam, żeby na skórze pojawiał się jakikolwiek efekt rozświetlenia (na jedną połówkę twarzy nakładałam bazę, na drugą nie). Po nałożeniu podkładu i ugruntowaniu go pudrem również nie. Co gorsze, ta strona twarzy, na której była baza, wydawała mi się po prostu zaczerwieniona. Moja skóra ma ogólnie skłonność do zaczerwienień, baza to po prostu jeszcze uwydatniała, efekt ten niestety nie znikał po nałożeniu podkładu. Skóra wydawała się poirytowana, delikatnie ściągnięta. Co do wyrównania kolorytu - takiego efektu również nie zauważyłam. Baza z całą pewnością nie przedłuża żywotności makijażu, zaczął się on ścierać na obu połówkach twarzy dokładnie po tym samym czasie.
Jedynym pozytywnym efektem, który zauważyłam, to zmniejszenie widoczności moich gigantycznych porów. I to by było chyba na tyle, jeśli chodzi o tę bazę.
Nie polecam, i z pewnością nie kupię ponownie, w moim mniemaniu produkt nie spełnia żadnych obietnic producenta, nie mówiąc już o moich prywatnych oczekiwaniach. Radzę inaczej zainwestować te pieniądze!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  5/20
Opakowanie 5/10
Cena 5/10

Średnia: 2/6

P.S. Bazę testowałam w połączeniu z podkładami:
MAC Studio Sculpt SPF15 Foundation
MAC Pro Longwear SPF15 Foundation
MAC Mineralize Satinfinish SPF15 Foundation
MAC Mineralize Skinfinish Natural
Rimmel Lasting Finish 16hr Foundation
Inglot AMC Cream Foundation

15

Lush - Halloween 2010


W tym roku Lush na Halloween zainspirował się meksykańskim świętem zmarłych, zupełnie odmiennym od naszego. W Meksyku jest to wielka fiesta, mająca na celu uczczenie pamięci o tych, którzy odeszli. Meksykanie wierzą bowiem, że umarli wracają na ziemię, aby znów czerpać radość z tego, co posiadali za życia. I tę radość widać dokładnie w kolorach oraz zapachach trzech produktów zaproponowanych przez Lusha, których cechą wspólną, wybitnie wysuwającą się na pierwszy plan, jest wibrujący zapach cytrusów.

Calavera - bomba do kąpieli (ok .14zł za 180g). To piękna biała kula z nierównomiernie rozłożonymi plamami intensywnych kolorów . Jej zadaniem było symbolizowanie całego święta i myślę, że udało się to znakomicie. Pachnie jak cytrusowe gumisie, te żółte i zielone, miejscami jak cytrusowe pudrowe cukierki. Przysięgam, że calutka paczka pachniała właśnie nią. Zrobiłam błąd, próbując przepołowić ją przed użyciem (ach ta oszczędność), ale kiedy okazało się, że w jej jądrze jest inny kolor i płatki nagietka odpuściłam sobie dzielenie jej i wrzuciłam do kąpieli całą. Bomba przyjemnie fizzuje i rozpuszcza się powoli, po czym wybucha kolorami, uwalniając pudrowy zapach i płatki kwiatów, na sam koniec barwiąc całą wodę na fluorescencyjny zielony kolor. Zapach towarzyszł mi przez całą kąpiel, a po niej pozostawał na moim ciele przez mniej więcej cztery godziny. Kula zmiękcza wodę, ale nie nawilża ciała tak, jak bym sobie tego życzyła. Osobom o suchej skórze radziłabym po kąpieli użyć balsamu.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość  19/20
Opakowanie 10/10
Cena 5/10

Średnia  5+/6

Lady Catrina (ok. 14zł za 100g) - to intensywnie fioletowe mydło inspirowane bogato strojonymi kapeluszami zakładanymi na głowy meksykańskim podobiznom kościotrupów. Niestety ja dostałam go bez tych wszystkich ozdób, mój kawałek jest po prostu fioletowym blokiem z lawendowymi mazami. Catrina pachnie jak fioletowe Skittlesy i to jest moje główne, i sądzę, że najbardziej trafne skojarzenie. Mydło podzieliłam na dwa kawałki, jeden trafił pod prysznic, drugi do pościeli, żeby umilał mi także noce :). Jak na razie pod prysznicem sprawdza się najlepiej ze wszystkich mydeł Lusha, których próbowałam. Przede wszystkim pachnie obłędnie, autentycznie poprawiając mi nastrój, szkoda tylko, że zapach ten jest tak słabo wyczuwalny po tym, jak już skóra wyschnie. Absolutnie nie wysusza, ale też niezbyt nawilża. Nie powiedziałabym, że się pieni, raczej pozostawia mleczną, czyszczącą warstwę, bardzo delikatną i łagodną. Dobrze się również spłukuje, nie zostawia na skórze żadnych śladów.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 18/20
Opakowanie 10/10
Cena 9/10

Średnia +5/6

Calacas (ok.14zł za 100g) to galaretka pod prysznic, której nazwa oznacza dosłownie „czaszkę”. Czaszka zresztą jest wyraźnie widoczna na samym produkcie i przypomina mi Marsjan z filmu „Marsjanie atakują” albo pamiątki z podróży (te najbardziej kiczowate, które jakimś dziwnym trafem kupujemy, a potem, wstydząc się ich, chowamy na sam spód szafy). Bardzo wysokie czoło i małe okrągłe oczka (chociaż jak zobaczyłam ją po raz pierwszy, pomyślałam, że to Lord Vader!). Produkt został wypuszczony na rynek w trzech kolorach: zielonym, pomarańczowym i żółtym.  Galaretka pachnie jak świeżo wyciśnięty sok z limonki, cytryny i pomarańczy. Od tego zapachu mam ślinotok (autentyczny), podoba mi się zarówno zapach, jak i wygląd tego produktu.  I to tak bardzo, że za każdym razem jak jestem w łazience mam ochotę ją zjeść. Używałam jej prosto z lodówki i w temperaturze pokojowej. Wydaje mi się, że nie schłodzona pachnie intensywniej, bardziej smakowicie. Myłam się nią, biorąc ją całą w dłoń i używając jak kostki mydła, co było zabawnym i dziwacznym doświadczeniem. Przy odrobinie wprawy galaretka przestaje się wymykać z dłoni, ale kiedy ma kontakt z wilgotną skórą, to tak jakby próbować się umyć marmoladą! Przy takim sposobie użycia podobnie jak Lady Catarina, zostawia przyjemną mleczną „powłokę” na skórze. Jednak o wiele wygodniej jest oderwać kawałek (wystarczy naprawdę niewiele, mniej więcej wielkość paznokcia u kciuka), umieścić go między fałdkami zwilżonej myjki i spienić, po czym cieszyć się tą cudowną miękką pianą. Po umyciu ciało pachnie jeszcze przez około 5 godzin, jednak nie tak intensywnie, raczej delikatnie i pudrowo. Nawilża całkiem nieźle, ale mojej skórze nadal potrzebny był balsam.
Calacas umyłam również głowę, zapach podczas mycia był tak mocny i piękny, że miałam ochotę po prostu nigdy nie wychodzić spod prysznica. Włosy były miękkie i nie puszyły się (co u mnie jest dużym problemem). Jednak bez odżywki ciężko byłoby mi je rozczesać. Szkoda też,  że zapach nie został na dłużej na mojej głowie!

Ocena:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość  20/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia -6/6


11

Bielenda - Olejek do kąpieli


Bielenda – Olejek do kąpieli (9,90 zł za 300ml). Na produkt ten trafiłem w drogerii Natura przy kolejnej wyprawie Weroniki w poszukiwaniu kolejnych limitowanek kolorówki. Jako wielki fan kąpieli nie mogłem się oprzeć, by nie kupić kolejnego płynu do kąpieli/olejku. Cena wydała mi się niezwykle korzystna, szczególnie w porównaniu do podobnych olejków z sieci Organique, które kosztują nieporównywalnie więcej. Także zapach cyprysu i cedru wydał mi się interesujący. Jedynie przeznaczenie, podobno olejek ma właściwości antycellulitowe, spowodowało u mnie lekką konsternację i obawy, czy aby na pewno to produkt dla mnie.
Pierwsze wrażenie było bardzo dobre – zapach jest przyjemny, przywodzi na myśl wyprawę do nadmorskiego lasu lub znane z dzieciństwa płyny do kąpieli o zapachu szyszek i igliwia (zwykle był to dodatek do prezentów bożonarodzeniowych, więc pora roku na stosowanie Bielendy jest jak najbardziej odpowiednia). Sam olejek nie jest zbyt gęsty, nie lepi się do rąk, nie pozostawia nieprzyjemnego wrażenia oleju na dłoniach i ciele, co jest z jednej strony niewątpliwym plusem, z drugiej jednak powoduje, że właściwości nawilżające nie są tak dobre, jak pisze producent. Sugeruje on bowiem, iż po użyciu olejku zbędne jest wmasowanie balsamu. Według mnie to jednak konieczne (choć i tak tego nie robię, bo jakoś nie czuję potrzeby używania AŻ tylu kosmetyków). Plusem jest też możliwość użycia olejku pod prysznicem – wystarczy kilka kropli na gąbce, by powstała dość sztywna piana, która doskonale poradzi sobie z codziennymi zanieczyszczeniami na skórze. Produktu tego można tez używać jako płynu do kąpieli, ale to dość mało ekonomiczne rozwiązanie, bowiem konieczne jest wlanie do wanny kilku nakrętek płynu, by uzyskać „przyzwoitą” pianęJ.
Jednak nie mogę narzekać na ten produkt – za tę cenę jest bardzo dobry, choć nie rewelacyjny. Tego zapachu już nie kupię – w ofercie jest jeszcze 6 innych (paczula + zielona herbata: WITALNOŚĆ, lawenda: RELAKS, paczula + rozmaryn: ODNOWA, ylang-ylang: EROTYCZNY, mandarynka + drzewo sandałowe: HARMONIA, pomarańcza + cynamon: ENERGIA), a ja lubię eksperymentować.
Mogę tylko przyczepić się do opakowania – nie jest zbyt ładne, raczej lekko tandetne. Sama buteleczka kojarzy się z produktem aptecznym, co jest bezsprzecznym plusem, ale etykieta psuje dobre wrażenie.

Ocena:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość 12/20
Opakowanie 4/10
Cena 10/10

Średnia:  -4/6

Kuba

3

Niedzielne link love!

Wszyscy mieliście cudowny tydzień?! Na pewno tak, a jeżeli nie, to możecie go sobie poprawić właśnie teraz. Zebrałam dla Was najciekawsze, w moim przekonaniu, posty tygodnia. Przyjemnej lektury!

Katalina przygotowuje nas na Halooween swoim makijażem Danse Macabre.
Hisoka przedstawia nam ranking najpopularniejszych zapachów roku 2010 i wyciąga wnioski!
Sabbatha przybliża nam kolekcję O.P.I Go Gotch wymalowując odcienie Unripened, Obscurity, Nevermore, Sanguine.
Swirl Pearls wyraża swoją opinię o trzech krokach Clinicque.
Cammie recenzuje dla nas BB Krem Laneige Snow (chyba tylko ja nie wiedziałam o istnieniu tej firmy!)
Lily odsłania przed nami korzyści wynikające z używania Mariposa Nail Base Coat.
Joanna ratuje nasze paznokcie serum wzmacniającym Wibo.

Mam nadzieję, że podzielicie się z nami pozytywami, które przydarzyły się wam w minionym tygodniu i swoimi planami na ten nadchodzący.
U mnie to była cudowna kąpiel z Calaverą i nieustająca przyjemność z posiadania kota. W przyszłym tygodniu postaram się zrobić zupę z dyni!
Pamiętajcie, aby myśleć dobrze o sobie i innych.
5

Christian Lacroix - Tumulte pour Homme


Tumulte pour Homme, Christian Lacroix (190 zł – 50ml). Na początku muszę napisać, że ciężko mi uznać te perfumy za typowo męskie, mimo niezaprzeczalnie mocnych, korzenno-drzewnych akcentów. Moim zdaniem doskonale pasują zarówno do kobiet, jak i mężczyzn, dla których to zostały stworzone. Ale to może tylko moje zdanie, bo „od zawsze” byłem zdania, że zapachy wymykają się klasyfikacji ze względu na płeć użytkowników. No może z kilkoma małymi wyjątkami;). Jednak jeśli chodzi o Tumulte, to uparcie będę bronił swojego zdania i określał zapach jako unisex.
Zapach ten nie może być rozpatrywany w oderwaniu od swojego opakowania. To typowy Lacroix – barokowy, wymyślny, w stylu najlepszego paryskiego haute couture. Prostota opakowania przeciwstawiona jest wzorom i kolorom buteleczki skrywającej zawartość.  Nie sposób przejść w perfumerii obojętnie obok fioletowego flakonika przywodzącego na myśl witrażowe ramy barokowych świątyń. W sklepowych lampach szkoło błyszczy kusząco, a refleksy odbijające się na srebrnych, kunsztownych inkrustacjach zmuszają nas do zapoznania się z zawartością. I jeśli tylko pozwolimy sobie na chwilę nieuwagi, jesteśmy już opętani zapachem. Z szybkością dzikiego zwierzęcia wyzwala się z flakonu, by owładnąć zmysłami „ofiary”. Po chwili dzikość przeradza się w skojarzenia zamkowo-świątynne, lekko niepokojące, kadzidlane. Przenosi nas w świat miniony – ja nie mogę się powstrzymać przed myśleniem o starych zamczyskach ukrytych głęboko w zielonej głuszy. Zapach jest tak mocny, że nie sposób koncentrować się w pierwszych minutach po rozpyleniu na niczym innym. Niby opanowany, kojarzący się ze sztuką baroku czy też, przynajmniej dla mnie, twórczością Baudelaira (w hołdzie dla którego powstały inne moje ulubione perfumy – Fleur du Male, J.P. Gaultiera), to jednak wymykający się wszelkim schematom, wolny i nieokiełznany. Zapach nie rozwija się prosto, meandruje, drąży, to męczy, to zniewala, ale przy tym nie pozostawia obojętnym. W zaniku zmusza do ponownych poszukiwań, nie pozwala o sobie zapomnieć. To zapach, który się kocha od pierwszego kontaktu lub tegoż nienawidzi. Ma w sobie tajemnice, którą staram się odkryć od kilku lat, czyli czasu, kiedy na niego trafiłem.
Niby to zapach popularny, ale nie każdy zdecyduje się na niego. Jak już wspominałem, określany mianem męskiego, lecz zdecydowanie uniwersalny – tylko Kyoto Comme des Garcons można do niego porównać. Uwielbiam, gdy moja dziewczyna nim pachnie – wtedy jest zdecydowanie bardziej miękki, kadzidlany, nie zaś drzewno-korzenny.
Utrzymuje się na skórze wyjątkowo długo – czuć go cały dzień!
Jedyny problem to dostępność – w perfumeriach ciężko trafić na zapachy sygnowane przez Lacroix, portale aukcyjne czy sklepy internetowe też raczej nie rozpieszczają dostępem do Tumulte – trzeba uzbroić się w cierpliwość, nim się na niego trafi. Ale obiecuję, warto czekać (o czym świadczy 3 pięćdziesiątka na półce). A dla niezdecydowanych (albo tradycjonalistek) – Tumulte pour Femme. Choć ten jest zdecydowanie słodki – jak angielska róża (czy nasza swojska pączkowa konfitura), to też niebanalny i idealny na zbliżającą się zimę. Jego ciepło i słodycz rozgrzewają i wprawiają w dobry nastrój (a także powodują ochotę na słodycze, ale o tym można zapomnieć).

Ocena:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość 20/20
Opakowanie 10/10
Cena 8/10

Średnia: -6/6

Kuba
10

Yves Rocher - Szampon dodający objętości


Yves Rocher - Szampon zwiększający objętość - to szampon z nowej linii Yves Rocher do pielęgnacji włosów. Mam bardzo cienkie włosy i zachęcił mnie jego opis jako nadającego objętość oraz dodającego lekkości.
Opakowaniu nie mam nic do zarzucenia, jest w ładnym kolorze, podoba mi się też etykieta, a korek łatwo się otwiera. Jest ze średniej grubości plastiku, łatwo więc wyciska się z niego produkt. Co bardzo mnie ucieszyło, na etykiecie znalazłam informację „pomyśl o środowisku, zakręć wodę podczas nakładania szamponu”.
Szampon zawiera wyciąg z malwy i tak też pachnie. Absolutnie cudownie! Zapach na moich włosach wyczuwalny jest nawet po nałożeniu odżywki czy maski, czuję go cały dzień i mam pewność, że czują go wszyscy dookoła, bo zebrałam już kilka komplementów na ten temat :).
Konsystencja jest żelowa, co jak wiadomo, przekłada się na wydajność: zasada im bardziej kremowy szampon, tym na więcej myć wystarczy się sprawdza. Żel za to nie jest rzadki, co jest plusem, nie spływa z włosów jak woda.  Bardzo dobrze się pieni, dla mnie to jest ważne, bo jak szampon się nie pieni, to nie czuję, że mam czystą głowę. Bezproblemowo również się spłukuje.
Natychmiastowo po umyciu głowy włosy wydają się być nieco „grubsze” i bardziej błyszczące. Blask znika po paru godzinach, większa objętość utrzymuje się jednak do następnego mycia. Po kilku myciach zauważyłam, że włosy lepiej się układają, są bardziej miękkie i jakby puszyste, chociaż nie napuszone. Nie ma efektu na jaki liczyłam - unoszenia u nasady. Nie wiem dlaczego, ale włosy przy czubku głowy są nadal tak samo przyklapnięte i cieniutkie.
Nie sądzę, żebym kupiła go ponownie, chociaż sprawuje się naprawdę dobrze, jednak to nadal nie jest jeszcze to, czego szukam.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość  17/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia:  5/6

Weronika
skład

7

Essence - Nail Oil


Essence - Nail Oil (ok.8 zł za 3,5ml), to oliwka do pielęgnacji paznokcia i skórek wokół niego. Ja kupiłam ją właśnie ze względu na swoje paskudnie suche, postrzępione skórki. Sam krem nawilżający przestał się sprawdzać.
Opakowanie jest bardzo wygodne - to szklana, malutka buteleczka z poręcznym gąbkowym aplikatorem (takie samo rozwiązanie posiadają na przykład błyszczyki). Sama oliwka ma przyjemny zapach, który w jakiś sposób przypomina mi bejcę do drewna (ale taką delikatną, bardzo przyjemną bejcę :) ). Produkt jest dosyć rzadki i trzeba uważać, żeby nie otłuścić wszystkiego dookoła, bo dosyć długo się wchłania. Nie mam większego doświadczenia z oliwkami, ta jest moją pierwszą, ale jej działanie przypadło mi do gustu. Po 3 dniach skórki widocznie wróciły do dobrej kondycji, zrobiły się miękkie i przestały się zadzierać. Po tygodniu zauważyłam też, że płytka paznokcia stała się mocniejsza.
Wydajność jest w porządku, jedno zamoczenie aplikatora wystarczy na wysmarowanie całej dłoni.
Ogólnie rzecz biorąc jestem z niej bardzo zadowolona, ale tak jak mówiłam już wcześniej, nie mam porównania. Tak czy inaczej, polecam!

Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość 19/20
Opakowanie 8/10
Cena 10/10

Średnia: 6/6

14

KOBO - Chic - kolekcja jesień/zima 2010

Marki KOBO Professional nie znam i nie słyszałam o niej nic, poza tym, co mogłam przeczytać na Wizażu. Mój chłopak powiedział mi, że to jest marka Natury, ale nie wiem czy to prawda. Faktem jest jednak, że bardzo chciałam się dorwać do tych kosmetyków, bo lubię wszystkie nowe rzeczy, na starcie dając im bardzo duże szanse i pokładając w nich wielkie nadzieje.
Zawzięcie zatem pielgrzymowałam do pobliskiej Natury (dobrze, że to tylko 10 minut drogi od domu), aż w końcu trafiłam na zapełnioną szafę oraz stand z lookiem/kolekcją (niestety nie wiem, co to jest) Chic, jak przypuszczam na jesień, zimę 2010. Skupiłam się właśnie na tej kolekcji, bo takie rzeczy zawsze przyciągają mnie bardziej niż stała ekspozycja.
Tak oto stałam się właścicielką kasetki magnetycznej, 3 cieni - wkładów oraz błyszczyka.
Pozwolę sobie jednak od razu zaznaczyć, iż nie sądzę, żeby to były kolory limitowane, można je było spokojnie dostać w formie zamykanego plastikowego opakowania, a także w formie wkładu do ksetki. Błyszczyk wyeksponowany na standzie stał sobie również z innymi błyszczykami w części przeznaczonej do stałej ekspozycji.
Na opakowaniu każdego kosmetyku znajduje się symbol gwiazdki, co oznacza odcień chłodny, słońca, co oznacza odcień ciepły bądź N, co oznacza kolor neutralny, co bardzo przypadło mi do gustu.

Paletka (9,99 zł):
Kupiłam ją, bo uznałam, że to bardziej ekonomiczny pomysł, w końcu paletka po skończeniu cieni zostanie mi jeszcze do długiego użytku.
Muszę powiedzieć, że jest to bardzo porządny produkt. Plastik jest gruby i wydaję się być bardzo wytrzymały. Spodobało mi się podwójne wykończenie plastiku, wieczko jest matowe, a spód błyszczący, dzięki czemu na wieczku nie zostają ślady palców czy nie zbierają się inne zabrudzenia, wszystko wygląda bardzo estetycznie. W środku znajduje się spore lusterko (dlatego też paletka jest przyciężkawa), które ja uważam za całkowicie zbędne, ale wiem, że niektórzy lubią mieć lusterko tak-na-wszelki-wypadek. Nie przeszkadza, to niech zostanie (poza tym mój kot bardzo lubi to lusterko). To co mi przeszkadza, to ten sam mankament, który zauważyłam w paletach Inglot. Raz włożone do kasetki cienie wyciągnąć jest bardzo trudno. Nie ma żadnej wypustki ułatwiającej to zadanie, cienie trzeba podważać pilnikiem/nożem itd, co oprócz tego, że jest niebezpieczne (głównie dla mnie, jestem straszną niezdarą), to do tego jeszcze grozi zniszczeniem, porysowaniem, bądź połamaniem cienia. Denerwuje mnie jeszcze fakt, że to tak ładnego produktu użyto jako mocowania samoprzylepnej taśmy magnetycznej! Przypuszczam, ze to stąd tak niska cena. Pozostaje nam tylko ufać, że ona się nigdy nie odklei. 
Cienie (13,99 zł za wkład do paletki, 17,99 zł w przypadku plastikowego opakowania)
123 True Blue (mat) - to jest autentycznie niebieski niebieski kolor, idzie troszeczkę w stronę baby blue, ale jest o wiele bardziej „arktyczny” i czysty, przy rozblendowaniu wychodzą z niego nieco morsko-zielone tony, ale nie tak bardzo, żeby to od razu rzucało się w oczy.



 
światło naturalne
flash
122 Blue Lavender (odcień z drobinkami) - w niczym nie przypomina mi lawendy, to bardzo ładna niebieskość przywodząca mi na myśl nocne niebo u Van Gogha. Kolor jest „wyposażony” w fuksjowe drobinki, jednak w panie widać je jedynie w sztucznym świetle a na oku praktycznie znikają, w ogóle na oku kolor wydaje się być matowym.



 
flash
naturalne światło
121 Deep Sapphire (odcień z drobinkami) - wydaję mi się, że to cieniowy odpowiednik malarskiego błękitu paryskiego, kolor bardzo piękny i doskonale nasycony. W opakowaniu widoczne są drobne srebrne refleksy, które znikają na oku.




naturalne światło
flash
Jeśli chodzi o trwałość, to testowałam je solo oraz na bazie Art Deco. Mam normalne powieki, nie przetłuszczają się, nie są zbyt suche. Cenie bez bazy wytrzymały mniej więcej trzy godziny, po tym czasie zaczął płowieć, po pięciu zaczął się po prostu rozpływać, a wspomnienie po nim pozostało po siedmiu. Podczas gdy na bazie właśnie po 7 godzinach zaczęłam odnotowywać jakiekolwiek zmiany w strukturze i kolorze, przy czym dotyczyło to tylko najjaśniejszego matu. Nie wiem po ilu godzinach by się wytarł, bo zmyłam makijaż przed snem, ale na oko dałabym mu dziesięć do jedenastu godzin trwałości (na bazie!).  Uważam, że ten test przeszły znakomicie.
Na opakowaniu nie znalazłam gramatury produktu, a konsultantka w sklepie nie była w stanie mi pomóc w tej kwestii. Niestety nigdzie nie można również znaleźć składu cieni (ani żadnego z innych kosmetyków firmy), jest to dość irytujące, szczególnie w przypadku jeśli któraś z nas ma wrażliwą cerę.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 4/5
Jakość  18/20
Opakowanie 10/10
Cena 9/10

Średnia: -6/6

Błyszczyk Pearl’n’Mineral (17,99 zł za 10ml):

Bardzo spodobał mi się jego kolor w opakowaniu, a ponieważ jestem błyszczykową maniaczką, to nie trzeba było mnie to niego długo namawiać. Tym bardziej, że swatchował się w sklepie bardzo pięknie.
Opakowanie jest w porządku, nie wyróżnia się niczym szczególnym, jedynie aplikator denerwuje mnie odrobinę, jest moim zdaniem za mały (w stosunku do długości patyczka) i dziwacznie się nim operuje.
Błyszczyk pięknie pachnie karmelkowymi cukierkami (Jakub utrzymuje, że to Wertel’s Oryginal), nie lepi się, jest w pół gęstej konsystencji, na pewno nie „rozleje się” poza usta. Krycie jest raczej kiepściutkie, na ustach kolor zamienia się w mleczno byle jaki, potrzebowałam 3 warstw, żeby zobaczyć cokolwiek zbliżonego do tego, co jest w opakowaniu. Nie liczyłabym też na większe właściwości nabłyszczające, usta na pewno po nim nie lśnią blaskiem klejnotów, a to właśnie obiecuje nam producent. Kolor utrzymywał się mniej więcej w okolicach 45 minut, przy czym w tym czasie nie jadłam, nie piłam i mało się odzywałam, więc o zjedzeniu produktu nie ma mowy.
Natomiast wielką jego zaletą jest autentycznie dobre nawilżanie - usta pozostają gładkie nawet po zniknięciu produktu.

112 Cherry Shake - bardzo wierny kolor sheka wiśniowego, mleczny, przyjemny, niepowalający.


światło naturalne
flash
Oceny:
Pierwsze wrażenie 5/5
Jakość 6/20
Opakowanie 5/10
Cena 4/10

Średnia: +2/6

Weronika
14

MAC - Strobe Cream


 MAC- Strobe cream (ok 120zł za 50ml) to krem rozświetlający. Kupiłam go, kiedy szukałam bazy rozświetlającej i przy okazji zakupów w MACu zapytałam konsultantki, czy nie posiadają takiego specyfiku w swojej ofercie. I uwaga - okazało się, że nie (szok dla mnie, bo nie spodziewałam się, że taki kombajn kosmetyczny nie dysponuje bazą pod podkłąd), ale mają coś lepszego (jak zapewniała mnie pani konsultantka). Tym czymś miał być właśnie Strobe, bo to krem i baza w jednym. Okazało się, że nie do końca, ale wszystko po kolei.
Opakowanie jest bardzo przyzwoite, biały porządny plastik z czarną matową zakręką - minimalistycznie, porządnie, profesjonalnie. Zapach jest specyficzny i nie podoba mi się wcale, mój chłopak twierdzi, że przywodzi na myśl stare, wilgotne papiery na strychu i ciężko jest mi nie przyznać mu racji. Jednak zapach przestaje być problemem, kiedy pierwszy raz posmarujecie się tym specyfikiem. Przechodzimy do sedna.
Strobe ma pół gęstą konsystencję, która bardzo łatwo się rozprowadza i szybko wchłania, nie pozostawiając tłustego śladu. Idealnie nadaje się pod makijaż, do tego został zresztą stworzony, nie jest ciężki i żaden jeszcze podkład nie rolował mi się na nim, nie ślizgał się ani nie spływał. Kiedy wyciśniecie go z tubki, zobaczycie, że odbija światło różowymi refleksami, co przestraszyło mnie, zanim zaaplikowałam go na twarz.  Nie ma się czego bać, ta różowa poświata jest praktycznie niewidoczna, a tylko, jak mniemam, sprawia, że „wyszarzenia” skóry jaśnieją, a cera nabiera blasku. Ten blask pozostaje, nawet po nałożeniu podkładu, korektora, pudru i całej reszty. Strobe cały czas dzielnie odbija światło. Można go też zmieszać z podkładem, efekt jest tak samo, a może i bardziej, udany, radzę tylko wtedy użyć ciut ciemniejszego mazidła, Strobe na pewno go wyjaśni.
Jak dotąd obietnice pani z MACa się sprawdziły, ale…
Strobe to nie jest krem nawilżający. Oczywiście po nałożeniu natychmiast poprawia wygląd skóry, ale nie liczcie na to, że, jeśli macie cerę suchą, uczucie ściągnięcia twarzy zniknie. Nie polecam, i nie radzę,  używać go zamiast standardowego kremu nawilżającego. Ja w ten posób nabawiłam się miejscowych przesuszeń.
Strobe nie jest też stricte bazą, nie przedłuży żywotności waszego makijażu, ale z pewnością poprawi jego wygląd.
Jeśli więc potrzebujecie specyfiku, który odświeży i natychmiastowo podreperuje wygląd zmęczonej skóry, ale nie będziecie oczekiwać od niego cudów, Strobe jest dla was. Serio, daję słowo, buzia wygląda po nim na wypoczątą, po prostu piękną, zupełnie tak, jakbyście zawsze chodziły ze swoim prywatnym oświetleniowcem.

Oceny:
Pierwsze wrażenie 3/5
Jakość  17/20
Opakowanie 10/10
Cena 5/10

Średnia 5/6

Weronika
 
PS: niestety nie posiadam listy składników, była na kartoniku, który wyrzuciłam dawno temu, bardzo przepraszam i na przyszłość obiecuję być bardziej przezorna!

0

Męski punkt widzenia: Sephora Men, Revitalizing Face Fluid

Sephora Men, Revitalizing Face Fluid (50 ml – 49 zł) to krem do zadań specjalnych. Konsultantka Sephory poleciła mi jakiś czas temu całą serię dla mężczyzn, ale tylko ten produkt wzbudził u mnie jakąkolwiek sympatię – inne bowiem, mimo zapewnień o hipoalergiczności, uczulały i przesuszały skórę twarzy. Mogę śmiało stwierdzić, że stosowanie go po „ciężkiej nocy” jest niezwykle dobrym pomysłem, lecz używanie codzienne prowadzić może do przewitaminizowania skóry, co u mnie objawia się wspomnianymi już przesuszeniami. Jednak jako „odświeżacz” skóry, stosowany 1-2 razy w tygodniu świetnie działa. Jego główne zadania – czyli nadanie skórze blasku i świeżości, zmniejszenie cieni pod oczami, czy spowodowanie jej napięcia – są spełnione. Miłym dodatkiem do działania jest zapach – delikatny, a jednak męski, nienachlany i mało drażniący. To chyba jedyny kram skierowany do skóry męskiej, którego zapach mnie nie odrzuca swoją tandetnością i przewidywalnością. Również cena, szczególnie w odniesieniu do rezultatów, jest do przyjęcia – jest to kosmetyk średniopółkowy, zarówno jeśli chodzi o cenę, jak i działanie.
Mogę go polecić tylko jako krem dodatkowy – nie posiada on bowiem właściwości nawilżających, nie chroni przed promieniowaniem UV. Często po jego zastosowaniu używam jeszcze kolejnego kremu, by zmniejszyć uczucie ściągnięcia (chyba związanego z właściwościami napinającymi fluidu).
Największym minusem moim zdaniem jest opakowanie z pompką, która nie pozwala na dowolne dozowanie ilości używanego kosmetyku (zwykle kleks kremu jest za mały na pokrycie całej twarzy, ale znów 2 to za dużo). Również plastik wykorzystany do produkcji pojemnika jest zbyt twardy, co szczególnie przy końcówce kremu staje się irytujące – szkoda wyrzucić pozostały krem, ale nie ma fizycznej możliwości przecięcia słoiczka (i tak, według mnie, zmuszeni jesteśmy wyrzucić 1/8 produktu).
Jednak moje ogólne wrażenia są dobre i z czystym sumieniem mogę polecić ten kosmetyk osobom potrzebującym natychmiastowej dawki energii po przebudzeniu.

Oceny:
Pierwsze wrażenie: 5/5
Jakość: 14/20
Opakowanie: 3/10
Cena:  7/10

Średnia: -4/6

Kuba
                                                 skład
Back to Top Najlepsze Blogi